Fanclub Bionicle Wiki
Advertisement

Dobry, Zły i Toa to trzy opowiadania, których akcja dzieje się 5 lat po zakończeniu wydarzeń opisanych w Toa Szeptu, z czego pierwsze dwie opowieści dzieją się w tym samym czasie, a trzecia około pół roku później.

Dobry[]

Później można by powiedzieć, że przybysz nadszedł od północnej bramy. Bo innych nie było. Szedł pieszo, ubrany w szary płaszcz z kapturem, który nie najlepiej chronił przed panującymi kochankami - chłodem i śnieżycą i niósł miecz na plecach. Szedł jedyną ulicą Końca Drogi, po czym zatrzymał się, widząc po prawej stronie karczmę. Farba, której użyto przy malowaniu szyldu już wyblakła, lecz mimo to dało się po konturach rozróżnić spadającą głowę w masce obok klęczącego bezgłowego ciała. Uśmiechnął się, widząc napis na szyldzie:

LetterPLetterOLetterD

LetterDLetterELetterKLetterALetterPLetterILetterTLetterOLetterWLetterALetterNLetterYLetterM

LetterTLetterOLetterA

Wszedł do karczmy, za ladą spostrzegł wycierającego szklanki Skakdi-barmana, a pod ścianą siedział i pochrapywał jakiś Matoranin Lodu.

- Brrrr... Ale u was zimno - zaczął rozmowę Suvil, gdy zobaczył go barman.

- Masz po prostu kiepski płaszcz. Powinieneś zaopatrzyć się w futro Fenrakka, mam trochę na składzie, jeśli chcesz. Co podać?

- Coś rozgrzewającego. I przynieś to futro.

Skakdi zniknął w drzwiach prowadzących na zaplecze i po chwili wrócił z płaszczem. Położył go na ladzie, po czym przygotował jakiś napój i podał go Toa.

- Co cię tu sprowadza? Rzadko widujemy tu Toa. Rzadko widujemy tu kogokolwiek.

Toa otrząsnał się po mocnym trunku, pochylił się ku Skakdi Ognia i powiedział cicho:

- Szukam Nefeta.

Skakdi wciągnął głośno powietrze, po czym odparł:

- Nie ty pierwszy. Wiesz co się stało z twoimi poprzednikami? Właśnie tu gdzie stoisz, miało miejsce wydarzenie, od którego wzięła się nazwa tej karczmy.

- Smutne, ale ja... jestem wyjątkowy. Nie tak łatwo mnie zabić.

- Każdego można zabić.

- Nefeta też. Co tu się dzieje? Matoranie znikają, Toa przysłani by się dowiedzieć o co chodzi też znikają, na ich miejsce pojawiają się Skakdi. Gdzie jest Nefet?

- Dwupiętrowy dom, przy samym końcu wioski.

- Dzięki - powiedział Toa, kładąc na ladzie kilka widgetów i biorąc nowy płaszcz.

- Zaczekaj. Na dworze jest zimno, szaleje śnieżyca. Poczekaj tu, w cieple, zaraz skoczę po jakieś winko, napijemy się, pogadamy, a gdy zamieć ustanie, zajmiesz się Nefetem, dam ci nawet swoje błogosławieństwo.

Toa spojrzał przez okno i natychmiast odwrócił się z uśmiechem.

- Skoro tak stawiasz sprawę...

Skakdi również się uśmiechnął swymi wielkimi, białymi zębami, po czym poszedł na zaplecze. Zamknął za sobą drzwi, widząc, jak Toa siada niedaleko piecyka. Podniósł jakiś kulisty przedmiot, wcisnął przycisk zamontowany na środku dysku i zbliżył go do ust:

- Kolejny czeka w mojej karczmie. Zajmijcie się nim.

***

Byli już w połowie butelki, gdy drzwi nagle otwarły się pod wpływem kopniaka. Do środka weszła trójka Skakdi w płaszcach. Wszyscy u lewego boku mieli miecze, a u prawego buzdygany. Ten, który wyglądał na przywódcę, miał jeszcze na plecach dwuręczny miecz. Suvil zerwał się z krzesła, gdy ich zobaczył, nim jednak zdążył chwycić po broń, poleciał do przodu pchnięty nieznaną siłą, prosto na zbliżający się buzdygan dowódcy. Gdy upadł, tracąc przytomność, usłyszał:

- Naprawdę myślałeś, że moi mocodawcy nie uprzedzili nas o twoim przybyciu, Suvil?

Potem zwrócił się ku karczmarzowi:

- Cna robota, towarzyszu.

- To był ostatni. Wyjeżdżam stąd. I chcę zabrać ze sobą Yrrę. Jeśli się zgodzi.

- Zgodzi się. Nefet nie ma nic przeciwko tobie.

- Chodziło mi o Yrrę...

- Ona też się zgodzi. Bywaj.

- Bywaj.

Skakdi wyszli, a karczmarz wrócił do butelki. Było mu szkoda tego Toa. Tylko on zechciał się z nim napić.

- Swój - przeszło przez myśl uśmiechniętemu pijącemu. - Szkoda, że już go nie zobaczę.

***

Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd stracił przytomność. Ocucili go wiadrem zimnej wody, wylanej na twarz. Zabrali mu broń, zbroję i Maskę Mocy, w zamian dając jakiś zardzewiały śmieć. Ogółem cela przypominała tą, w której przebywał podczas wizji na Artakhce. Tyle że była mniejsza, a rolę posłania pełnił koc i trochę siana w rogu. Było wilgotno, brudno i ciemno. Cela była szczelnie zamknięta, nie dochodziło do niej żadne światło. Ale dla niego światło nie było najważniejsze. Na szczęście wciąż słyszał. Nie mogł używać mocy, założono mu obręcze i obrożę na szyję, z zielonymi kamykami, które pozbawiały go mocy. Jeśli jednak się poruszał, słyszał szuranie. Teraz usłyszał kroki. Szczęknął obracany w zamku klucz i drzwi się otwarły. Toa zasłonił oczy przedramieniem.

- Wstawaj! Idziemy! - warknął jeden z dwóch Skakdi.

- Dokąd?

- Do pokoju zwierzeń. Chi, chi. Na rozmowę kwalifikacyjną, che, che! - wyszczerzył krzywe zęby drugi.

***

Posadzili go siłą na krześle. Krześle tortur. Na nogach i oparciach były zatrzaski. Jeden był też w miejscu szyi. Z tyłu była wmontowana śruba. Zapewne do łamania opornym gościom kręgosłupa. Krzesło nie było skonstruowane dla Skakdi. Było dla Toa. Przed krzesłem stał, o dziwo najnormalniejszy w świecie stół, i kolejne krzesło. W środku już czekało następnych trzech. Wśród nich kobieta. Suvil starał się unikać jej świdrującego wzroku. Jeden Skakdi usiadł na wolnym krześle, pozostali stanęli po kątach.

- Napijesz się czegoś? - zapytał siedzący.

- Piję tylko z przyjaciółmi - odburknął po chwili Toa.

- Przyjaciół to ty masz. Ale na cmentarzu! - zarechotał Skakdi.

- Dobrze - ciągnął po chwili. - Teraz słuchaj. Potem będziesz mówił. Najpierw spróbujemy po dobroci, przekonamy cię siłą naszych argumentów. Jeśli będziesz milczał, przejdziemy ciut dalej i zastosujemy argument siły. Jeśli twoje krzyki nas nie zadowolą, po prostu wyciągniemy to z ciebie sami. Będziesz cierpiał. Nie fizycznie. Prawdopodobnie twój umysł tego... nie zniesie. Dlatego dajemy ci wybór. To jak będzie?

Odpowiedzią było tylko milczenie.

- Ech. Nie rozumiem was, Toa. Moglibyście po prostu grzecznie wszystko wyśpiewać i odeszlibyście wolni - oczywiście wszyscy w pokoju wiedzieli, że to kłamstwo. - Ale nie. Wy wszystko musicie komplikować.

***

Bili go. Brutalnie. Ale się nie ugiął. Złamali go dopiero przy torturach. Nie. Nie przy torturach. Przed. Złamał go strach przed tym, co mogą zrobić. Widok obcęgów, pił, wierteł, rozżarzonych do czerwoności prętów odebrał mu siłę do dalszej walki. Przypinali go wijącego się do krzesła tortur, podczas gdy oprawca rozgrzewał piłę.

- Stop! Będę mówił!

Momentalnie przestali. Zawlekli go znowu do pokoju zwierzeń. Po kilku minutach drzwi się otwarły i wszedł ten sam, z którym mówił przedtem.

- Podobno chcesz wyznać grzechy? - spytał ironicznie. Nie doczekał się odpowiedzi.

- A więc... Po co tu jesteś?

- Miałem zbadać sprawę znikających Matoran. I cię zabić, Nefet - powiedział wolno, unosząc głowę i spoglądając we wściekle niebieskie oczy Skakdi.

- Ale przegrałeś. Nie jesteś bohaterem. Jesteś mordercą. Im dłużej będę żył, tym więcej istot zginie. Miałeś szansę mnie powstrzymać. Ale spartoliłeś. Zginą przez ciebie. Oczywiście,mogliśmy przynieść tu jakiegoś słodkiego Matoranina i trochę go okaleczyć. Zacząłbyś współpracować znacznie szybciej. Ale mamy deficyt, he he.

- Co z nimi robicie?

- To ja tu zadaję pytania. Morderco.

- Odezwał się...

- Ale ja nie ukrywam się pod maską. Jestem dumny z tego, kim jestem - Nefet dumnie wyprężył pierś. - A ty udajesz, że zabijając czynisz dobro. Sam jesteś zły.

- Walczę ze złem jego metodami. Sprawiam, by cierpiało i błagało o litość. Ale jej nie otrzymuje. Bo samo jej nie ma.

- Tu już nie sprawiedliwość, a bezsilna nienawiść i zemsta.

- Wierz mi. Zabiję cię. Jakoś ucieknę. Znajdę cię chodźby i na końcu świata, na końcu drogi. I płaszczyk Makuta cię nie ochroni.

- To niezgodne z waszym kodeksem.

- Mam własny kodeks.

- Wierz mi. Nawet twój kodeks cię nie ochroni. Zginiesz jutro. Będzie to szybka śmierć, jeśli powiesz, kto cię przysłał.

- Artakha - powiedział po chwili.

Nefet najpierw się zdziwił. Potem przeraził. Słyszał o tej mitycznej i potężnej istocie z legend... I od Makuta.

- Łżesz!

- Spójrz mi w oczy i powiedz to jeszcze raz.

Po chwili milczenia, Nefet rzekł:

- Nie umrzesz jutro.

- Nie - zgodził się Suvil.

- Twój umysł umrze dzisiaj. Ciało zostawimy Rahi na pożarcie. Moja koleżanka się tobą zajmie.

- Ty nie masz kolegów. Ani tym bardziej koleżanek.

***

Jaqen zastanawiał się. Gdzie u licha jest jego kusza? Posiadał trzy, swoją ulubioną - najsilniejszą już naszykował, tak jak i tę najcelniejszą. Ale nigdzie nie mógł znaleźć ostatniej, niewielkiej, kieszonkowej wręcz.

- Niech to... - wymamrotał pod nosem karczmarz. Nagle coś mu przyszło do głowy. Chwycił butelkę i jednym haustem pozbawił ją połowy zawartości. Od rana siedział tu Ko-Matoranin, był przy schwytaniu Toa, ale nie zareagował. Bo nie miał broni... Skakdi jak poparzony wyskoczył z zaplecza. Matoranina nie było, jak można było się domyślić.

- Niech go... - zaklął. Nagle usłyszał hałas na zapleczu. Wskoczył tam, ale natychmiast zatrzymał się, widząc Ko-Matoranina z jego ulubioną kuszą. Pół-siedział, pół-leżał, zaparty o ścianę. Chciał zniwelować odrzut kuszy, i ograniczyć możliwości Wzroku Skakdi. Pod jego Kanohi tlił się sarkastyczny uśmieszek. Bez słowa wystrzelił, po czym błyskawicznie sięgnął za plecy. Skakdi kucnął, ale bełt i tak przeleciałby nad jego ramieniem. A tak, bełt wystrzelony z kieszonkowej kuszy zawłaszczonej przez Matoranina i ukrytej dotąd za plecami, trafił go kilka palców nad iskrą sercową. Karczmarz poczuł, jak ogarnia go paraliż, a mięśnie wiotczeją. Pocisk był zatruty. Kolda bez pośpiechu wstał i wziął najcelniejszą zabawkę. Założył ją na plecy, w ręce wziął kieszonkową, zaopatrzył się w bełty i pochylił nad sparaliżowanym:

- Wybacz, musiałem sprawdzić truciznę - wyjął z ciała bełt, odrzucił go, a na ranę wylał zawartość pewnego flakoniku. - Dzięki temu nie umrzesz, za jakiś czas wrócisz do siebie.

Matoranin z trudem wstał, wziął jeszcze kilka noży mogących posłużyć zarówno do rzucania, jak i walki wręcz. Ruszył do drzwi, miał Toa do uratowania. Dlaczego akurat jego? Czuć było od niego siłę, miał MOC. Poza tym, Matoranin widział go już we śnie. A jakiś głos nakazywał Koldzie, by mu pomógł. Poza tym, jako jedyny z Toa lubił ten sam napitek, co on. Sympatycznie.

***

Nie wiedział, ile czasu minęło, nim znowu po niego przyszli. Znowu zabrali go do "pokoju zwierzeń". Ale tym razem było nieco inaczej. Krzesło miało zamontowaną aparaturę unieruchamiającą głowę i oczy. Miał złe przeczucia. Tak jak wtedy, gdy rzuciła się na niego jedna trzecia Krwawej Kompanii. Albo wtedy, gdy walczył z udomowionym, ogromnym, zmutowanym, plującym kwasem, strzelającym z oczu laserami, teleportującym się Fenrakkiem. Albo z Pułudniowcem o pseudonimie "Dekapitator" i jego mieczem pieszczotliwie nazywanym "Zabijaczem". Wszystkich zabił. Może nie musiał, ale teraz nie miał czasu na roztrząsanie, czy jest bohaterem, czy może mordercą. Tymczasem oni zdążyli już umocować go w aparaturze. Nie mógł zamknąć oczy i musiał patrzeć tylko przed siebie, w konkretny punkt. Potem do pomieszczenia ktoś wszedł. Nie widział, kto. Zobaczył ją, gdy usiadła po drugiej stronie stołu. Ta sama Skakdi, której wzrok tak go niepokoił, siedziała przed nim i wbijała w niego swe wściekle niebieskie oczy. Zrozumiał. Jak dotąd, nie spotkał jeszcze Skakdi Psioniki, wątpił, czy takowe w ogóle istnieją. Teraz miał żywy dowód.

Wciąż patrzyła. Poczuł, jak coś oślizłego zbliża się mu do umysłu, chwilę po tym pojawił się ból głowy. Nasilał się coraz bardziej, gdy Skakdi wchodziła mu do głowy. Nie mógł na to pozwolić. Z wysiłkiem, pokonując ból, przypomniał sobie technikę, której nauczył go jego Stwórca. Nagle poczuł, że obraz się oddala. Coraz szybciej i szybciej, aż w końcu stał się niewielkim punktem na horyzoncie swojego umysłu. Udało mu się, wycofał się. Unosił się w przestrzeni umysłu, za nim znajdował się sześcian otoczony barierami ustawionymi już przez Stwórcę, będący zbiorem jego wspomnień, myśli i marzeń. Przed nim znajdował się oślizgły stwór z mnóstwem macek, który siłą wdarł się do jego umysłu i którego macki ruszały ku sześcianie.

Toa nie miał broni. Nie mógł liczyć na moc, nawet nie widział błękitnego "wodospadu" energii. Tymczasem macki zbliżały się ku niemu. Nie bardzo wiedząc co robić, przyjął postawę, jakiej używał do walki wręcz, i czekał.

***

Na początku szło gładko. Postanowił dostać się do budynku tylnym wejściem umiejscowionym na piętrze. Będąc w połowie drewnianych schodów, zasapany, uznał, że zabranie takiej ilości sprzętu nie było dobrym pomysłem. Gdy wreszcie wszedł na górę, przez kilka sekund dobijał się do drzwi, po czym odsunąwszy się, naszykował kuszę. Drzwi otwarły się i ukazał się w nich barczysty Skakdi. Spojrzał przed siebie - nikogo, spojrzał w dół - uchwycił lecący ku niemu bełt, nim wbił mu się w czaszkę. Matoranin przestąpił nad nim, zmieniając kuszę. Z pokoju wyskoczył kolejny, zaniepokojony odgłosem upadającego ciała. Upadł ćwierć bio przed Koldą, rycząc:

- W kolano? Ty ka... - nie dokończył, bo mały komandos wbił mu w szyję nóż i przeciął tętnicę. Zaczął przeładowywać, gdy nagle za gardło złapała go ręka trzeciego strażnika i uniosła w górę. Początkowo spanikował, ale zdołał sięgnąć do kolejnego noża i wbił go w przedramię ręki. Skakdi zawył z bólu i wypuścił Matoranina, jednak błyskawicznie się zreflektował i grzmotnął Koldę wekierą w głowę.

**

Odrętwienie mijało. Wracało czucie w rękach, a po chwili i w nogach, Spróbował obrócił się na brzuch. Jego nieco wystający kręgosłup nieco to zadanie utrudniał. Udało mu się po pięciu minutach wysiłków. Teraz tylko (albo aż) wstać. Podsunął ręce, i spróbował je wyprostować. Uniósł się, ale i tak plasnął twarzą o podłogę. Po kolejnych pięciu minutach udało mu się usiąść. Złapał ręką za blat i wciągnął się na niego. Leżał tak kolejne minuty, dyndając nogami w powietrzu. Wreszcie stanął na nogi, sięgnął ręką po butelkę, ale zatrzymał ją. Uznał, że musi być trzeźwy. Wziął kuszę, zdjął ze ściany szablę i wziął sztylet. Jeszcze amunicja, i był gotowy. Śnieżyca ustała, rozpogodziło się. Otworzył drzwi kopniakiem, ale zatrzasnęły mu się przed nosem. Poirytowany otworzył je normalnie i obrał kierunek willi.

**

Jego ataki nie robiły mackom żadnej krzywdy. Z kolei uderzenia macek bolały. Mógł tylko patrzeć, jak macki oplatają sześcian starając się go rozerwać. Bariery jednak wytrzymywały. Jak na razie. Nagle, wiedziony, przeczuciem, obejrzał się i ujrzał światło formujące się w kształt. W istotę, którą bardzo dobrze znał. W ręku istoty zmaterializował się miecz. Po chwili wylądował w rękach Suvila, który usłyszał:

- Jeśli jest wrogie, zniszcz - postać odeszła. Tak po prostu. Wyszła z jego umysłu. On tymczasem ruszył ku mackom szykującym się do rozerwania. Ciął mieczem i jak się spodziewął, macka odpadła. Ciął znowu, i kolejna. Zauważył też, że miecz nie wygląda jak jego Krzyk. Niestety, napór macek nie ustawał. By wygrać, musiałby przejść do kontrataku. Poszybował w kierunku szpary, przez którą właziły macki. Znacznie się powiększyła. Nie zastanawiając się, wbił miecz aż po rękojeść w otwór. Po chwili zalała go jasność.

**

Strażnicy przestraszyli się, widząc jak ich towarzyszka dostaje krwotoku z nosa, a po chwili pada twarzą na stół. Szybko do niej podskoczyli, unieśli głowę i jeden sprawnie zaczął mierzyć puls. Tymczasem drugi patrzył na Toa, który wybudził się i posyłał gromadce paskudny uśmiech.

- Żyje, chociaż nie do końca. Jej umysł... - usłyszał Suvil słowa badającego puls, a po chwili drugi prawym prostym posłał go na podłogę niszcząc przy tym aparaturę. Zalała go ciemność.

**

Nefet uniósł wzrok znad papierów na swojego przybocznego. Silnego, ale dość tępego Shego. Trzymał ciało Yrry.

- Ten Toa... Zniszczył jej umysł, gdy w niego weszła. Niby żyje, ale nie kontaktuje.

- Pozbądź się jej - odezwał się pozornie beznamiętnie lider, po czym znowu spuścił wzrok. W głębi duszy hamował złość. Transformacje się przedłużały, a teraz to. Do Kraaty z takim życiem.

- Jak?

- Nie wiem, wymyśl coś, zostaw ją Rahi na mrozie, czy coś.

Nefet usłyszał brzdęk tłuczonego szkła i zerwał się na równe nogi. Ciało Yrry zniknęło, za to w oknie pojawiła się duża dziura.

- Coś ty do cholery jasnej zrobił, matole jeden!?

- No... Tego... Miałem się jej pozbyć... Na mrozie...

- Idiota... Ale nie przez okno! Wyłaź na zewnątrz i zabierz ją stamtąd! Już! Porzuć ją w lesie, jazda! - Shego wzruszył ramionami i posłusznie wyszedł. Minął się z Zaverem niosącym na ramieniu Ko-Matoranina. Niezbyt się lubili. Już od dawna chciał wygryźć Shego z bycia przybocznym Nefeta. Skakdi zszedł na parter i wyszedł na zewnątrz. Podszedł do poturbowanego ciała, zarzucił je sobie na ramię, niczym worek Madu i ruszył w kierunku pobliskiego lasku. By spotkać śmierć.

***

- Wejść! - Nefet znów oderwał się od informacji na papierach i spojrzał ku drzwiom. Stał w nich Zaver, Skakdi Lodu, jeden z jego najlepszych ludzi. Trzymał zwisającego bezwładnie Ko-Matorannina. Na podłogę kapała krew z rany na przedramieniu Zavera.

- Zabił dwóch naszych. Co z nim zrobić?

- Kogo?

- Pelera i Quala.

- Ech, z tego co tu mam wynika, że w zbiornikach nie ma już miejsca, wrzuć go do lochu. I rozbrój. I zajmij się ciałami. No i opatrz ranę.

Skakdi skinął głową i wyszedł

- Najpierw ten Toa, a potem Matoranin-komandos. Co za świat.

Tymczasem Zaver opatrzył ranę i ruszył ku podziemiom. By spotkać śmierć.

***

Jaqen podniósł się znad zwłok Yrry. Gardło go paliło z rozpaczy. Zabili ją. Zabili... Bydlaki. Zapłacą za to. Napiął kuszę. Widział, jak spada. Wylatuje przez okno w pokoju Nefeta. Nie wiedział, dlaczego to zrobili. Ale wiedział, że odpłaci im. Ruszył ku drzwiom, gdy nagle otwarły się i stanął w nich Shego. Bełt przebił go na wylot i jeszcze trafił w stojącego za nim Skakdi, który również miał pogrzebać Yrrę. Z jadalni natychmiast wypadło dwóch kolejnych. Wypadło i upadło. Na trzeciego nie zdążył przeładować, więc wzrokiem cisnął nim o ścianę, doskoczył do niego i wbił sztylet w szyję. Parter był oczyszczony, czas ruszać na piętro.

***

Suvil ocknął się w celi. Miał na rękach kajdany, a na szyi obrożę. Musiał się uwolnić. Skupił się i znów sięgnął do umysłu. Otwór, przez który wchodziły macki już się zabliźnił. Niestety, nigdzie nie było Mocy. Miecz zaś lewitował przed Toa. Ten wziął go do ręki, a miecz poleciał do przodu ciągnąc go za sobą. Wydawało mu się, że lecą całą wieczność, aż zobaczył to. Niebieski wodospad Mocy poharatany i zakuty w łańcuchy. Natychmiast podleciał do niego i zaczął przecinać więzy. Po kilki minutach, wodospad znów był czysty. Toa sięgnął i...

Ocknął się w celi. Miał na rękach kajdany, a na szyi obrożę. Mógł się uwolnić. Skupił się i sięgnął po Moc. Kajdany zaczęły parzyć, lecz nie przestawał i po chwili pękły. Przyłożył dłonie do obroży i ją też zniszczył. Chwiejnie stanął i ruszył ku drzwiom, gdy usłyszał kroki. Szybko schował się w kącie i położył, udając nieprzytomnego. Drzwi się otworzyły i stanął w nich jakiś Skakdi, trzymający szamocącego się Matoranina.

- Pobudka! - ryknął. - Masz gościa! - rzucił Matoraninem o ścianę i odwrócił się. Wtedy Toa rzucił się na niego, powalił go i wyrwał wekierę. Wziął zamach i rozłupał leżącemu czaszkę. Potem wrócił do Matoranina:

- Wszystko w porządku? - spytał.

- Tak. Ale nie mogłeś uwolnić się wcześniej? Ruszajmy. Mamy Matoran do uratowania.

Suvil skinął głową i ruszył. Gdzie mogli być przetrzymywani Matoranie... W celach nikogo nie było. Schody wiodły do góry i na dół.

- Ty bierzesz dół, ja górę - powiedział Toa.

Kolda skinął głową i zszedł niżej. Po chwili krzyknął:

- Mam ich!

Suvil zjawił się błyskawicznie. Stanął za Matoraninem i oniemiał. Widok był straszny.

Matoranie, albo to, co z nich zostało znajdowali się w tubach wypełnionych jakimiś cieczami. Zieloną, niebieską i przezroczystą. Jedni wyglądali normalnie, inni przypominali czworonożne stworzenia, a jeszcze inni zmienili się w jakieś potwory.

- Mutują ich - szepnął Kolda.

- Hej, co wy tu robicie?! - rozległ się głos z drugiej strony korytarza. Skakdi ruszył ku nim z elektryczną pałką, ale Suvil powalił go strumieniem dźwięku. Kucnął na nim i przyłożył pałkę do twarzy.

- Co im robicie? - spytał. Skakdi kiwnął głową w lewo. Toa spojrzał i zobaczył pokój, w którym znajdowały się komputery. Ogłuszył nadzorcę i wszedł tam. I zaczął czytać.

Tymczasem Kolda przyglądał się swoim pobratymcom. Mógł teraz być na ich miejscu. Całe szczęście, że przesiadywał dużo w Karczmie. Ciekawe, czy była jeszcze dla nich nadzieja, czy można było ich jeszcze uratować.

- Nie da się ich uratować - odezwał się Toa. Usiadł na krześle i ukrył twarz w dłoniach.

- Mutacji nie da się cofnąć. Przezroczysta ciecz zmienia ich umysł, zielona zmienia ciało, a niebieska tworzy ostateczną formę. Widać ją tu - Kolda spojrzał na wskazany ekran. "'Stworzenie miało cztery nogi z pazurami, mogący się wydłużać ogon z czymś, co przypominało żądło i podłużną głowę z ostrymi jak brzytwa zębami. W dodatku spod pancerza chroniącego grzbiet" wystawały trzy macki "z zakończeniem przypominającym twarz kałamarnicy." - A najgorsze, że niektórych wsadzili tu kilka godzin temu. Gdybym nie dał się złapać, uratowałbym ich.

- Jeszcze możesz ich uratować. To już nie Matoranie. Oni nie żyją. Ich umysły umarły, a potem zastąpiono je innymi.

- Trzeba ich zabić. Zabić, by uratować. Uratować setki istnień, które padłyby ich ofiarą, gdyby przemienili się do końca. Wymordować wioskę, by ocalić Wszechświat.

- Jak to zrobić?

- Wystarczy zniszczyć tuby, poza działaniem mutagenów, umrą.

Toa wstał.

- A zatem jednak jestem Mordercą, nie Bohaterem - mruknął. - Ale ci Skakdi za to zapłacą. Idź już. Zaczekaj na mnie na górze...

Toa rzucił Matoraninowi elektryczną pałkę. Ten skinął głową i ruszył.

Tymczasem Suvil stanął na końcu korytarza, skupił się i posłał falę dźwiękową, która zniszczyła zbiorniki. Idąc ku schodom, Toa starał się nie zwracać uwagi na ciała.

**

Kolda wbiegł na parter i zatrzymał się, widząc obok siebie barmana celującego z kuszy w Skakdi celującego do niego z czegoś, co wyglądało jak pistolet załadowany trzema bełtami od kuszy. Jaqen zwolnił lewą rękę i cisnął Koldę z powrotem na schody. Upadając, Matoranin zauważył, jak bełty wbijają się w szyję, brzuch i podbrzusze Skakdi. Gdyby go nie odepchnął, trzeci bełt rozerwałby mu czaszkę. Barman upadł, ale leżąc zdołał wystrzelić. Kolda przykucnął nad Skakdi, nie wiedząc co robić. Spojrzał w kierunku drugiego; wił się w przedśmiertnych drgawkach przyszpilony do ściany pociskiem, który wbił mu się niemal w iskrę sercową. Obok Koldy przyklęknął Suvil. Jaqen chciał coś powiedzieć, ale tylko charczał i krztusił się krwią. Toa przerwał mu:

- Nic nie mów. Dokończę to za ciebie - Skakdi z ulgą kiwnął głowa, po czym, umarł.

Suvil wstał i powiedział:

- Idź stąd.

Kolda również wstał i odparł:

- Załatwię nam Kikanalo. Tylko przeżyj, Bohaterze.

- Nie jestem Bohaterem. Ten tu zginął przeze mnie, ze swojej winy musiałem wymordować całą wioskę. W imię czego? Nie jestem bohaterem, to ja tu jestem zły.

- Nieprawda. Zło mieszka w bagnie, by się z nim rozprawić, trzeba się ubrudzić. Poza tym, tylko zło nie ma wątpliwości.

Toa uśmiechnął się smutno:

- Idź już, niedługo dołączę.

**

Miał szczęście. Pierwszy Skakdi, jakiego spotkał na piętrze miał jego miecz i Kanohi. Gdy go zobaczył, chciał ją zgnieść. Zgnieść Maskę pochodzącą z Artakhi, wykonaną przez samego Artakhę... Toa wykonał gest i straszliwy pisk dotarł do receptorów słuchowych Zakazianina, niszcząc je. Ten upadł, a Suvil wyrwał mu miecz, obrócił na plecy i oszczędził cierpień. Założył Calix i ruszył w kierunku następnych dwóch, którzy już czekali z mieczami w dłoniach. Pilnowali drzwi na końcu korytarza, zapewne prowadzących do pokoju Nefeta.

- Wy nie musicie umierać. Jeśli chcecie, możecie bez przeszkód odejść.

Skakdi wymienili ze sobą spojrzenia i przygotowali się do walki. Toa bez ostrzeżenia ruszył ku nim i w ostatniej chwili ślizgiem wyminął przeciwników, przy okazji tnąc w nogę lewego. Ten upadł, a stojący już Suvil przebił go mieczem. Drugi ciął z góry, niewprawnie, więc Toa zdążył sparować i momentalnie przeciął mu tętnicę szyjną. Otarł Krzyk z krwi i wkroczył do gabinetu Nefeta.

Gdy tylko przekroczył próg, ogłuchł. Mimo, że w pokoju nikogo nie było. Myślał tak do czasu, gdy coś na niego wpadło i razem z nim wypadło przez okna. Pozostała po nich kolejna duża dziura.

Dzięki Calix wylądował na nogach i błyskawicznie odskoczył od Nefeta. Nie widział go, ani nie słyszał. Więc utworzył dźwiękowe tornado, wirując wokół własnej osi posyłał przed siebie ciągły strumień dźwięku. Nefet, odrzucony, zatrzymał się na ścianie i stał się widoczny. Do tego Toa odzyskał słuch.

- Sam wysłałem swojego człowieka z twoją bronią. Bez tego, byłoby nudno.

Suvil zauważył, że na przedramieniu Skakdi ma zamocowaną jakąś aparaturę. Nefet wcisnął jakiś przycisk i zaatakował Toa strumieniem wody.

- Takie cacko od Makuta.

Suvil posłany nieustającym strumieniem wody przeleciał przez ścianę budynku i zatrzymał się na jego drugim końcu.

- Błąd - stwierdził. - Woda jest osiemset razy gęstsza od powietrza, więc...

Z dłoni Toa wystrzeliły strumienie dźwięku i błyskawicznie powaliły Skakdi.

- Ach tak? - spytał Zakazianin wyciągając zza pleców dwa sierpy bojowe. - Błąd popełniłeś przyjeżdżając tutaj.

Po ruchach można było poznać, że potrafi walczyć. Suvil wyciągnął Krzyk i zaczęli się okrążać.

- To koniec, Nefet. Twoi ludzie nie żyją, a potworów nie będzie.

- Sam wszystkich zabiłeś? Niewinnych Matoran? Morderco?

- Wiesz co? Może i popełniłem błąd, może i jestem Mordercą. Ale ciebie zabiję dla tych Matoran. Śmieciu - obaj wyskoczyli w tym samym momencie. Toa dzięki Masce, a Skakdi dzięki mechanicznym implantom w nogach.

**

Kolda odłożył płaszcze, które znalazł w karczmie. Na wszelki wypadek wziął ze swojej szafki kilka flakoników z różną zawartością, pudełka i bandaże. I jeszcze butelkę z czerwoną zawartością, którą ukrył na specjalną okazję.

**

Gdy tylko wylądował, Suvil upadł na kolana. Nefet swoim sierpem przeorał mu tułów zostawiając paskudną ranę. On sam zaś właśnie się wykrwawiał przez przeciętą tętnicę szyjną. Robiło się coraz zimniej. Krew parowała, a krople wody na jego ciele zaczynały zamarzać. Uchodziło z niego życie. Schował miecz i na czworaka ruszył tam, gdzie powinien być Kolda. Za sobą zostawiał czerwony ślad. Matoranin ruszył do niego, od razu gdy go zobaczył. Odwrócił go na plecy i kazał wypić flakonik podsunięty mu pod nos. Potem wylał zawartość innego na ranę. Następnie zagarnął z pudełka jakąś maź i wtarł w ranę. W końcu opatrzył ją. Założyli płaszcze, po czym pomógł Toa wstać i wejść na Kikanalo. Sam usiadł przed nim i chwycił wodze. Po raz ostatni spojrzał na Koniec Drogi i powiedział:

- Tylko mi tu nie umrzyj, Bohaterze. A tak w ogóle, to jestem Kolda. A ty?

Toa Szeptu uśmiechnął się.

- Suvil - i odjechali, zostawiając za sobą pobojowisko.

Zły[]

Fergen dorzucił do ognia. Siedział sam przy ognisku. Jain wyruszył zapolować, tak jak każdej nocy. Nad Łowcą, na nieboskłonie świeciły gwiazdy. Wśród nich, była gdzieś gwiazda Srebrnej Maski. Wiedział, że tak naprawdę ma na imię "Suvil", ale Fergen zawsze wymyślał dla swoich przyszłych ofiar pseudonimy.

- Jeszcze cię dorwę... - wymamrotał. Ścigali go z Jainem już pięć lat, za każdym razem im się wymykał, był krok przed nimi i realizował zadania. Zleceniodawca co jakiś czas podawał ich liderowi lokalizację Maski, a on przekazywał ją im, lecz trochę to trwało. Teraz podobno przebywał właśnie tu, na Południowym Kontynencie, w górach, we wsi zwanej "Końcem Drogi". Podobno naprawdę była końcem drogi, a mianowicie szlaku handlowego biegnącego przez niemal cały Kontynent, ale do takiej dziury nikt nie zaglądał.

**

Do Erty dotarli kilka godzin po brzasku. Duża miejscowość, kwitnący handel, ostatnia wioska przed Końcem Drogi. Mieściła się na planie koła, otoczona sypiącymi się już murami. Fergen przeciskał się przez tłum Matoran, gdy poczuł, jak coś odczepia mu sakiewkę. Zielony kurdupel, parszywy złodziej, jak gdyby nigdy nic szedł przed siebie. Łowca wskazał na niego kompanowi i powiedział:

- Bierz go.

Jain skoczył i wylądował na Le-Matoraninie. Obrócił go i przyłożył do szyi wysunięte pazury, szczerząc groźnie kły. Fergen spokojnie podszedł do nich, wziął sakiewkę, która wypadła Matoraninowi, gdy upał, po czym pochylił się do niego.

- Tam, skąd pochodzę, złodziejom ucina się ręce - unieruchomił rękę Matoranina i wyciągnał topór.

- Ale panie! Ja tylko chcieć-pożyć miałem, dla choro-starego Turagi! - próbował ratować się Mową Drzewną złoczyńca.

- Taa... Dla Turagi... W takim razie przekażesz mu, co myślę o złodziejach - uniósł topór do ciosu.

- Stój! - zatrzymał się i odwrócił. Prosto na osiem wymierzonych w niego włóczni, trzymanych przez ośmiu Onu-Toa. - Stój w imieniu prawa, Skakdi!

Fergen tylko się uśmiechnął.

- Po pierwsze, nie jestem Skakdi. Po drugie, wy nie jesteście Toa.

Iluzja rozwiała się i z Onu-Toa zostali Onu-Matoranie. Rozstąpili się, pozwalając podejść podpierającemu się laską, Onu-Turadze ze Szlachetną Mahiki na twarzy.

- Skąd wiedziałeś... Khy! Khy! Że to nie Toa? - spytał słabym głosem.

- Potrafię wyczuć iluzję.

- Mówisz, że nie jesteś... Khy! Skakdi. Ale chcesz go okaleczyć. Tak zachowują się Skakdi. To oni zaatakowali Mata Nui. To mordercy, kłamcy, złodzieje, okrutnicy, szubrawcy... Khy!

- Chcę wymierzyć sprawiedliwość. Okradł mnie.

- Hm... W takim razie... Zabrać go! - Turaga drżącą ręką wskazał Matoranom leżącego. - I wygnać. W naszej wiosce nie ma miejsca dla takich parszywych... Khy, khy! Jak on. Wygnać go!

Matoranie zabrali leżącego i błagającego o litość złodzieja. Turaga zaś zwrócił się do Fergena.

- Szlachetnyś, wędrowcze. Podejrzewaliśmy, że jest tu gdzieś złodziej. Proś... Khy! O co chcesz.

- Hm... Szukam kogoś, kto jest Skakdi. Nie z rasy, ale to morderca.

- To straszne...

- Ten Skakdi to Toa.

- Niemożliwe!

- Ale jednak to prawda. Wiem, że jest w Końcu Drogi. Tam go dopadnę.

- Pomożemy ci! Wyślę Matoran, by ci pomogli, damy wam zapasy i Kikanalo.

- Dzięki - powiedział na głos Łowca, a w myślach dodał - Jakby wasza pomoc cokolwiek znaczyła, wy idioci uważający Skakdi za zło wcielone. A tak naprawdę to ja jestem złem wcielonym. Mam nadzieję, że umrzesz prędko, staruchu.

- Nim wyruszycie, musisz coś dla mnie zrobić.

- Doprawdy? - Fergen powstrzymywał się ze wszystkich sił, by nie eksplodować.

- W tunelach pod wioską coś się... Khy, khy! Zalęgło. Matornie wysłani by zająć się bestią, nie wrócili.

Kątem oka "Skakdi" dostrzegł Jaina przyglądającego się Matoranom. W końcu sam kiedyś był jednym z nich. Dopóki Lider nie zechciał dowiedzieć się, co wyjdzie, gdy zmiesza się Muakę i Matoranina. Wyszedł Jain. Silny i szybki jak Muaka... I tak samo tępy. Nie mówił, czasem tylko warczał. Wkrótce "oszlifowano go". Wszczepiono implanty, sprawiające, że był jeszcze silniejszy i szybszy. Nawet umysł stał się ostrzejszy za sprawą schwytanej przez Łowców Toa Psioniki. Jain, ku uciesze Lidera odpłacił się Toa rozrywając ją na pół, a potem wyjadając jej flaki i zlizując posokę z posadzki. Fergen nie miał zamiaru babrać się w podziemiach, po prostu wyśle tam Jaina i problem sam się rozwiąże.

**

Pierwszego dnia niegdysiejszy Matoranin wrócił z niczym, no może oprócz rany na lewym ramieniu i kilkunastu rys i zadrapań. Fergen cały ten czas spędzał w pobliskiej parszywiej, aczkolwiek jedynej karczmie.

- Kiedy Matoranie zaczęli znikać? - spytał swoich towarzyszy przy kuflu.

- Kilka tygodni temu - odezwał się ten z Rau na twarzy.

- Kiedy to się działo?

- W nocy. Zawsze... - odparł Ko-Matoranin z Hau.

- Ilu zginęło?

- Dwunastu - przemówiła Rau.

- Ostatni wczoraj - dodała Hau.

- Yhym... - Łowca pociągnął łyk ze swojego kufla. Napitek, o dziwo, był przedni.

***

Dwa dni później Jain znowu wyruszył w podziemie mieszczące się pod spaloną chatą. Rana zabliźniła się, dzięki jego umiejętności regeneracji. Fergenowi zagoiłaby się w kilka godzin. Jego gatunek potrafił regenerować nawet najgorsze rany. A także przy sprzyjających warunkach kończyny.

Tymczasem jednak usiadł w karczmie i sącząc powoli trunek, wspominał.

***

Jak dołączył do Łowców? Proste. Wyrzucono go z wyspy. Okradł władcę, ale ten go nakrył. Więc go zabił. Wtedy nakrył go służący. Jego też zabił, a potem podpalił willę. Uciekł z wyspy, stracił dom, ale był bogaty. Wałęsał się po świecie, zbijając coraz większy majątek. Planował zebrać armię najemników i najechać rodzinną wyspę i uczynić z tych, którzy przeżyją, niewolników. Niestety, ktoś się o nim dowiedział i zlecił Łowcom go zabić.

Pofatygował się do niego sam TSO, Lider Łowców. Fergen nie uważał się za niesamowicie wybitnego wojownika, ale uważał, że jest dobry. On pokazał mu, jak bardzo. Po ich dwunastosekundowej "potyczce" przez miesiąc nie mógł chodzić, a przez dwa miesiące zginać ręki. Później dowiedział się, że oberwał tak mocno, gdyż TSO miał świadomość o regeneracji Fergena.

Okazało się, że za zleceniem stał jeden z jego pobratymców. Niejaki Cay. Wyleczywszy się, Fergen otrzymał rozkaz od samego Lidera polegający na zlikwidowaniu Caya. Znowu wrócił na wyspę. Nic trudnego, niewielki ładunek wybuchowy przymocowany do bełtu kuszy. Gdy trafił, zdetonował ładunek, rozpylając gaz. Nastąpiła panika, ludzie chcieli uciec od, w gruncie rzeczy, nieszkodliwej substancji, a Fergen miał czas na ewakuację. Dotarł do łodzi, która zabrała go na większy statek, na którym przebywał TSO. Pogratulował mu i powitał w szeregach Łowców. Nie miał wyboru. Liderowi się nie odmawia.

***

Jain wciąż nie wracał. Tymczasem Fergen nadal wspominał.

***

Innym razem, już z Jainem, mieli nastraszyć pewnego Xiańczyka. Już nie pamiętał jego imienia, więc w myślach nazwał go Vortixx X. Akcja była prosta, weszli do jego sklepu, Jain pilnował drzwi, gdy Fergen rzucał nim po budynku. X myśląc, że Łowca chce go zabić, obiecał mu, że jeśli go nie zabije, wyjawi mu ważne informacje dotyczące Łowców. Zdrajcy. Fergen zgodził się. Gdy padło imię zdrajcy, zostawił Xa w spokoju, mówiąc, by następnym razem nie zwlekał z zapłatą.

Na Odinie otrzymali rozkaz zajęcia się zdrajcą. Asarel, bo tak mu było na imię, wyruszył na misję, na Stelt. Dzięki teleportacji dotarli na wyspę szybciej od Zdrajcy i zastawili pułapkę. Z akt wynikało, że Asarel uwielbiał atakować z dachów swoje cele. Czasem strzelał z kuszy, lub bardziej zaawansowanej technicznie broni, a czasem zeskakiwał na cel, zabijał go, a potem znikał wśród dymu. Jain czekał więc na dole, pod postacią Matoranina, a Fergen patrolował dachy. Gdy tylko zauważył Zdrajcę, zaczaił się na niego, a gdy się zbliżył, zaaplikował mu w szyję dawkę paraliżującej trucizny. Potem wydał Jainowi rozkaz pozbycia się celu. Niecodzienny był to widok: Matoranin przecinający przedstawiciela wyższej rasy na pół, po czym uciekający na czworaka. Bardzo niecodzienny.

Fergen zabrał Asarela do kryjówki, by go przesłuchać. Nie potrzebował narzędzi, miał Jaina. Kilka godzin później, obity i krwawiący Zdrajca wyjawił imię swojego łącznika. Wtedy Fergen pociągnął dźwignię i Asarel wraz z krzesłem, do którego był przywiązany, zniknął w kanałach.

Następnym celem był Skakdi Faerel. Z Zakazu ogarniętego wojną domową. Wylądowali kilkaset bio od lini frontu. Niezauważeni przedostali się do oddziału Faerela, który nie brał akurat udziału w walkach. W krótkiej rozmowie wyjaśnili, kim są i po co tu są. Fergen stwierdził też, że jeśli nie wydadzą im Faerela po dobroci, wezmą go sami siłą i padnie wiele trupów. Żołnierze naradzili się, wiedzieli, że to Mroczni Łowcy, "najgorsze szumowiny, jakie nosiła ziemia". I "najniebezpieczniejsze ścierwa świata". Więc wydali swojego dowódcę i nakazali im, aby "wynosili się stąd, albo im pomogą. Umrzeć."

Tym razem zabrali Skakdi aż na Odinę, gdzie zajęli się nim "specjaliści". Jak się okazało, przekazywał on informację Bractwu Makuta. Lider podziękował Fergenowi i Jainowi za dobrze wykonaną pracę. Tak ugruntowała się pozycja Fergena jako Mrocznego Łowcy.

***

Tymczasem Jain wrócił. Wokół spalonej chaty zrobiło się zbiegowisko. Fergen z łatwością przecisnął się przez tłum i oniemiał. Jain poraniony w kilku miejscach dumnie prezentował swoją zdobycz. Stworzenie miało cztery nogi z pazurami, mogący się wydłużać ogon z czymś, co przypominało żądło i podłużną głowę z ostrymi jak brzytwa zębami. W dodatku spod pancerza chroniącego grzbiet coś wystawało. Fergen pociągnął i coś okazało się być macką z zakończeniem przypominającym twarz kałamarnicy. Były trzy takie macki. Ponadto, pancerz był niezwykle mocny, aż dziw, że Jainowi udało się go przebić. Lecz najstraszniejsza była twarz bestii. Podobną twarz miał jego towarzysz, gdy zmieniał się w monstrum. Twarz czegoś, co przedtem było Matoraninem. Fergen zaczął dostrzegać podobieństwa między "tym", a zmienionym Jainem. I zrozumiał. Zwierzę było straszliwie zmutowanym i przebudowanym Matoraninem. Wydawało się oczywiste, kto za tym stoi.

- Makuta... - mruknął Łowca. - Ich skrzywione umysły postanowiły zrobić coś na swoje podobieństwo. I pewnie to miejsce miało być poligonem szkoleniowym. Popaprańce.

- Co mówiłeś? - spytał jeden z Matoran.

- Nic. Bestia zabita, więc możemy ruszać.

- Dobrze - odezwał się Turaga. - Niech Matoranie się przygotują. Za kilka godzin wyruszycie.

- Kilka godzin? To za długo...

- Dobrze, macie być gotowi za godzinę! Khy! - spróbował podnieść głos Turaga.

Fergen uśmiechnął się.

- Już niedługo, Masko. Już niedługo - pomyślał.

***

Kilka godzin później już zbliżali się do wioski. On i sześciu "ciężkozbrojnych" Onu-Matoran z halabardami i mieczami na Kikanalo, i Jain idący z nimi. Matoranie nie śpieszyli się, doprowadzając tym samym Fergena do szewskiej pasji. Po drodze kilkakrotnie sprawdzał karabin naładowany naelektryzowanymi kulkami. Wiedział, że słabością tego Toa Dźwięków była właśnie elektryczność. Najpewniej wpakuje w niego całą serię, pośle do niego Jaina i sam dołączy z toporem. Tak, nie ma... Łowca przerwał rozmyślania bo oto przed nimi ukazał się Ko-Matoranin jadący na Kikanalo. A za nim chwiejnie siedział Toa! Ich spojrzenia się spotkały.

Suvil wystraszył się. Matoranie nie stanowili zagrożenia, ale ci dwaj owszem. Tropili go od kilku lat. Parę razy się z nimi spotkał, jednak zawsze im uciekał. Ale teraz był ranny. Czerwony wyciągnął z boku jakiś karabin, ale nie zrobił tego wystarczająco szybko, Suvil wykonał gest w powietrzu i do receptorów słuchowych Łowcy dotarł straszliwy pisk. Wypuścił karabin, ale zdążył wystrzelić jeden nabój, trafiając Toa w bark. Mimo to ten nie poprzestał i Fergen upadł na ziemię, a z jego uszów lała się krew. W końcu zemdlał, a jego kompan rzucił się na Suvila i Koldę, jednak utworzona z dźwięku ręka odrzuciła go i wbiła w ziemię, pozbawiając przytomności. Nieco zdezorientowani Matoranie poczęli zsiadać z wierzchowców i wyciągać broń. Toa Dźwięków bijąc się z myślami kolejną falą dźwiękową odrzucił ich z drogi, by mogli jechać. Kolda bez słowa spiął rumaka i pogalopowali dalej na północ, zostawiając za sobą nieprzytomny pościg.

Toa[]

Obiad był bardzo pożywny, a gdy już skończyli, Ga-Matoranka zabrała się za zbieranie misek i talerzy. W tym samym czasie Onu-Matoranin Glaar, u którego był w gościnie podszedł do barku i wyjął z niego flaszkę i dwa kieliszki.

- No, to opowiadaj, co się tu sprowadziło, Suvil? Dobrze mówię?

- Tak - odparł Toa. - Suvil. Przybyłem tu, bo ponoć masz w swojej wiosce problem. Z Toa.

Zarządca wioski westchnął.

- Ech, straszne czasy nastały. Najpierw te kataklizmy, trzęsienia ziemi, powodzie, potem karawany uzbrojonych po zęby Skakdi i innego plugastwa, a teraz to.

- O co dokładnie chodzi?

- Zacznę od początku. Żyliśmy sobie spokojnie, nikomu nie wadziliśmy. Dobrze nam się żyło, jak wiesz, leżymy na trasie traktu handlowego. Aż w końcu pojawili się oni. Nazywają siebie "Toa Sira**". Ale jacy z nich Toa. To mordercy. Napadają na karawany i psują nam interes. Żądają też okupów i haraczy. Trzymają w szachu nas i następną wioskę. Trzymali jeszcze jedną... Ale odmówili im zapłaty. Wysłałem grupkę na zwiady. Wszędzie ciała, wszystko umazane krwią.

Suvil pokiwał głową. Gdy Artakha zlecił mu zadanie zajęcia się tymi Toa pokazał mu mapę, na której widać było szlak handlowy. Ci Toa dobrze wybrali, trzy wioski znajdowały się w niedalekiej odległości, na łuku. Widział też obrazy z wioski. Pierwszego dnia nie mógł zasnąć, ale potem rutyna wyrzuciła obrazy z umysłu.

- Boję się. Naprawdę się boję - kontynuował Matoranin. - Chcą coraz więcej, ale my nie jesteśmy aż tak bogaci.

- Próbowaliście coś zrobić?

- Tamta wioska próbowała. Ta, którą... No wiesz.

- Ilu ich jest?

- Nie wiem, ale zwiadowcy mówili o siedmiu.

Suvil zmełł przekleństwo w ustach. Będzie ciężko.

- Jakie żywioły?

- Nie przyglądali im się, ale wiadomo, że jeden to Toa Ognia.

- Daj mi dzień na przygotowanie się.

- Zrobisz to? Dzięki! Jesteś naszym bohaterem!

- Bohaterem, który pół roku temu wymordował wioskę. Bo musiał - dopowiedział sobie w myślach Suvil.

***

Najpierw postanowił udać się do miejscowego kowala. W pracowni panował zaduch i było gorąco. Kowal, Matoranin Grawitacji imieniem Aseual był właśnie zajęty wykuwaniem narzędzi, ale na widok Toa przerwał pracę.

- Witaj, Toa...

- Suvil.

- Witaj, Toa Suvil. Co cię tu sprowadza? - zapytał rzemieślnik wycierając szmatką ubrodzone dłonie.

- Potrzebuję broni. Sztyletów do rzucania.

- A można wiedzieć, po co?

- Macie problem z pewnymi Toa. Rozwiążę go - Matoranin zrobił wielkie oczy, po czym odwrócił się i zaczął szukać sprzętu. - Ile ma być?

- Hm... Cztery. A jeśli będą, to sześć.

- Niestety, mam dwa. Ale resztę mogę wykuć.

- Niech będzie gotowe jutro rano, dobrze?

Matoranin wciąż stojący plecami do Toa kiwnął głową. Nim przygotował materiały, Suvil zdążył się ulotnić. Przyszła kolej porozmawiać ze zwiadowcami, którzy byli na miejscu rzezi.

***

Dom Le-Matoranina Kajo był niedaleko kowala. Toa bez pukania wszedł do środka. Zastał Matoranina na czyszczeniu broni; noża, zapewne służącego mu za miecz.

- Dobry - odezwał się Suvil

Matoranin zaskoczony uniósł głowę i wybąknął:

- Witaj Toa, co cię tu sprowadza?

- Chcę się dowiedzieć, ilu ich jest? Toa Sira. Jak są uzbrojeni? Jakie mają żywioły?

- Ech, po co ci to wiedzieć?

- Mam zamiar ich zabić.

Kajo zrobił wielkie oczy, a broń wypadła mu z ręki.

- Z-zabić? - wybełkotał.

- Tak. Ktoś przecież musi. Ale potrzebuję informacji.

- No dobrze. Jakiś czas temu Glaar wysłał mnie i kilku innych na zwiad do sąsiedniej wioski. Ja podszedłem najbliżej. Na środku wioski znajdowało się coś w rodzaju wzgórza ciał. Wszędzie była krew, na ziemi, na budynkach, nawet na tych Toa.

- Ilu ich było?

- Chyba siedmiu, tylu widziałem.

- Jakie mieli zbroje?

- Był jeden czerwony, jeden biały, dwóch zielonych, czarny, jakiś srebrny. Był też niebieski, nie! Niebiesko-złoty. Wydawał rozkazy.

- Ogień, Lód, Ziemia, Powietrze lub Roślinność, Psionika i jakiś jeszcze - pomyślał Suvil. - Cholera, będzie ciężko.

Toa wstał, podziękował Matoraninowi i wyszedł. Wrócił do Glaara, przewiesił miecz przez bark i ruszył ku wyjściu. Na pytanie, co zamierza zrobić, odparł:

- Zobaczyć ich na własne oczy.

***

Zaczął się czołgać kilkadziesiąt bio od wioski. Czarny płaszcz dobrze ukrywał jego jasną zbroję. Teraz, w nocy, był niemal nie widoczny. Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Przez kilka sekund słyszał tylko trzaskające ognisko. Ale po chwili wychwycił głosy. Moment i zaczął rozpoznawać słowa. O dziwo, rozmawiali o pogodzie:

- Wczoraj padało. Dzisiaj padało. Jutro też będzie padać - stwierdził niski głos.

- E tam. Nie bądź negatywny - odparł jakiś wyższy, znacznie weselszy.

- Ja tam chciałbym zobaczyć śnieg... - dodał niski.

- Hej! - warknął kolejny. - Tam, skąd pochodzę, śnieg to przekleństwo, a odrobina światła jest błogosławieństwem, które...

Suvil zastanowił się. Te słowa pochodziły z wiersza jego znajomego, zwanego Neomarem Błękitnym. Zaczął czołgać się coraz szybciej. Cała sprawa wydawała się podejrzana. Nagle poczuł ukłucie w głowie. Nasilało się. Jęknął z bólu.

- Cicho! - warknął kolejny głos. - Mamy nieproszonego gościa.

- Podsłuchuje was od kilku minut, idioci - wtrącił następny. Kobiecy.

Ból nasilił się. W dodatku poczuł, jak coś oślizgłego porusza się po jego umyśle. Na ostatek posłał nasłuchującemu Toa ogłuszający pisk, zerwał się na nogi i popędził do wioski Glaara.

***

Z samego rana poszedł do kowala. Po krótkiej wymianie uprzejmości, Matoranin pokazał sztylety. Nie były pierwszej jakości, ale nadawały się do rzucania i walczenia. Już sięgał po mieszek, ale rzemieślnik powstrzymał go ruchem dłoni.

- Zapłatą będzie pozbycie się tamtych rzezimieszków.

Suvil uśmiechnął się, zagarnął sztylety i wyszedł. Wrócił do Glaara i bez słowa ruszył na poddasze, do swojego pokoju. Nowy nabytek położył na stoliku obok łóżka, a przyjąwszy pozycję do medytacji, położył miecz przed sobą. Zamknął oczy, uspokoił oddech, odchylił głowę i oczyścił umysł. Skupił się na barierach nałożonych na niego przez Stwórcę. Poczuł, jak przepływa przez niego moc, gdy zaczęły mu drgać palce. Nakierował ją na głowę. Oczyma wyobraźni utworzył wokół siebie mury. Najpierw nieco bolało, ale po chwili wszystko wróciło do normy. Wstał, założył miecz, sztylety wsunął za pas i ruszył. Glaar chciał go o coś spytać, ale widząc jego minę, powstrzymał się. Do bram wioski odprowadził go spory tłumek. Patrzyli za nim, aż zniknął we mgle, po czym wrócili do swoich obowiązków. Wszyscy, oprócz jednej Ga-Matoranki, mieszkającej z Glaarem.

***

Jego plan był dość prosty. Jeśli w ogóle można go było nazwać planem. Wskoczyć tam, zabić ilu tylko się da, nim zacznie się prawdziwe starcie, a przede wszystkim wyłączyć z gry Toa Psioniki. Przeżycie schodziło na drugi plan.

W oddali zamajaczył kształt wioski. Toa zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Po chwili usłyszał:

- ...no mały. Masz szansę. Jeśli zaczniesz biec teraz, nie będę cię gonił - tego głosu niesłyszał wczoraj.

Po chwili usłyszał, że coś szybko się zbliża w jego kierunku. Puścił się pędem w kierunku wioski. Zobaczył go. Przerażony Le-Matoranin biegł w jego kierunku. Rozpromienił się, gdy go zobaczył, ale chwilę później jęknął i bezwładnie wpadł Toa w ramiona. Z zaostrzonym bumerangiem w plecach.

- Kilka minut... Tylko kilka minut szybciej i... - Toa z wściekłości i bezsilności zacisnął pięści, po czym wyciągnął ze zwłok narzędzie zbrodni i zdeterminowany ruszył dalej.

Wszedł główną bramą. Było tak, jak mówił zwiadowca. W oddali stos ciał, mnóstwo krwi. Siedmiu Toa, ciężko uzbrojony Toa Ognia, Toa Powietrza ze sztyletami, a obok niego Toa Roślinności z toporkiem. Dalej Toa Lodu z mieczem, Toa Dźwięków z naginatą i wielki Toa Ziemi z nabijaną kolcami tarczą i obosiecznym toporem. No i oczywiście Toa Psioniki, medytująca na ziemi. Toa Ognia widząc Suvila, odezwał się:

- Dzięki, że przyniosłeś mój bumerang.

- Twój? Zapamiętam - pomyślał Suvil i cisnął bumerangiem w Psioniczkę. Broń przebiła maskę i utkwiła w głowie siedzącej. Nawet nie zdążyła otworzyć oczu. Ognisty coś krzyknął, ale Toa Szeptu już go nie słyszał; wpadł w zimną furię. Prawą ręką sięgnął do lewego boku i posłał sztylet w szyję Roślinnego. Chwilę później spotkało to drugiego zielonego. Następnie doskoczył do Toa Ziemi i kolejnym sztyletem poderżnął mu gardło. Potem doskoczył do Toa Lodu, Krzykiem wytrącił mu broń z ręki, po czym go zdekapitował. Kolejny sztylet posłał w Toa Dźwięków, ale nie dość szybko. Tamten zdołał go odbić. Suvil niezauważalnie wyciągnął przedostatni sztylet, po czym skoczył i ciął mieczem z góry. Toa oczywiście zablokował cios, bo Suvil mu na to pozwolił, a Czempion Artakhi wbił mu sztylet w pierś. Ciało osunęło się na ziemię, a Toa Szeptu stanął naprzeciw przerażonego Toa Ognia, z uśmiechem drapieżcy pewnego swej zdobyczy.

***

Ranny w wielu miejscach Toa Ognia czołgał się w kierunku bramy. Suvil pokiwał głową, podszedł do swojej ofiary, uniósł jej głowę i ostatnim sztyletem poderżnął jej gardło. Poszło wyjątkowo łatwo. Jak miało się za chwilę okazać, za łatwo. Nagle z ruin budynku wyłonił się Ta-Matoranin. Toa ruszył ku niemu, ale zatrzymał się, słysząc chichot. Odwrócił się w kierunku Toa Psioniki. Cały czas chichocząc, wstała i podeszła do Suvila, serdecznie się uśmiechając. Zmroziło go, gdy dotknęła jego twarz. Błysk! - bumerang zniknąłz jej twarzy. Wtedy zrozumiał.

- To wszystko... To była iluzja... - Toa skinęła głową, a jej dłoń dotknęła skroni Suvila. Toa złapał się za głowę, po czym upadł i zwinął się z bólu u stóp Psioniczki. Znowu zaczęła chichotać. Gdy spróbował otworzyć oczy zobaczył, jak świat się oddala. Ocknął się w przestrzeni swojego umysłu.

***

Tym razem wyrwa w jego umyśle była ogromna. Macki zaś oplatały sześcian umysłu, szukając słabych punktów. A Mocy nie było. Spróbował ją sobie wyobrazić, ale za każdym razem czuł tylko ból. Spróbował więc przypomnieć sobie Krzyk. Rzeczywiście, w jego dłoni zaczął formować się jakiś podłużny, świetlisty kształt. Niestety, zauważyła to pobliska macka i owinęła się wokół Toa, nim skończył miecz. Zdołał wysupłać rękę, ale macka zaciskała się coraz bardziej i bardziej...

***

Vouks - Ta-Matoranin, zobaczywszy, jak Toa zwija się z bólu, chwycił jeden ze sztyletów, który wypadł Toa i wbił go w plecy Psioniczki. Zawyła z bólu, a Matoranin rzucił się do ucieczki. Nie przebiegł nawet kilku bio, gdy dopadł go Toa Ognia.

***

...lecz nagle ustąpiła, a w dłoni błysnęło i pojawił się miecz. Podekscytowany Toa momentalnie wydostał się z uścisku i ruszył do walki.

- Jest ich zbyt wiele - pomyślał. - Muszę zaatakować u źródła.

Poszybował w kierunku wyrwy, torując sobie drogę mieczem. Gdy dotarł, poczuł się, jakby płynął pod prąd. Aura umysłu Psioniczki odpychała go. Gdy w końcu przeszedł przez portal, zamarł. Nie było żadnych macek. Pusto, z wyjątkiem sześcianu umysłu. Lecz, gdy się obejrzał, portalu nie było. Ruszył więc do sześcianu. Wystarczyło, że dotknął sześcianu i zalało go światło. Gdy zniknęło, był już we wnętrzu.

***

Znalazł się w czymś w rodzaju korytarza. Z tym, że zamiast ścian były obrazy, zapewne wspomnienia Psioniczki. Zamiast sufitu, było nocne niebo przepełnione gwiazdami. Szedł więc korytarzem, szukając sposobności, by zranić Toa i uciec. Gdy dotykał obrazów, odtwarzały się, dowiadywał się czegoś o Toa. Na przykład, miała na imię Elien. Niektóre obrazy były bardziej wyraźne, jaskrawe. Musiały być ważniejsze dla Psioniczki. Nagle przypomniał sobie rozmowy ze Stwórcą o umyśle. Spróbował napełnić się negatywnymi uczuciami. Gniew. Był wściekły na Psioniczkę, że tak go oszukała. Na siebie, że dał się nabrać. Na Zwiadowców, że zostali oszukani. Na Glaara, za swoją opieszałość. Na Artakhę, że zlecił mu tę misję. Na gniew, że był wściekły. Na wszystkich, którzy twierdzili, że gniew osłabia. Przepełniony gniewem dotknął jednego z wyrazistych obrazów. Ten pękł na setki świecących na złoto kawałków, które upadły na białą podłogę nie czyniąc żadnej krzywdy i zniknęły. Natomiast reszta obrazów przesunęła się, zapełniając puste miejsce. Suvil uśmiechnął się, położył obie dłonie na ścianach i popędził przed siebie.

***

Toa Ognia przyprowadził Vouksa przed oblicze Psioniczki. Ta nachyliła się i spojrzała mu w oczy. Momentalnie przestał się wyrywać. Jej wzrok hipnotyzował. Chciał, by na niego patrzyła, mimo iż czuł, jak coś oślizgłego pełza mu po głowie. Toa wyciągnęła rękę w kierunku Ta-Matoranina. Był w niej sztylet, którym ją zranił.

- A teraz weźmiesz go i wbijesz go sobie w pierś, dobrze?

Matoranin bezwolnie pokiwał głową. Jego ręka pomimo najwyższego wysiłku i protestów chwyciła narzędzie i obróciła je. Już miał je wbić, gdy nagle Toa z rykiem złapała się za głowę i upadła, a czar prysł. Toa Ognia pochylił się nas swoją towarzyszką, dając Matoraninowi czas i okazję, by się oddalić w bezpieczne miejsce.

***

Suvil biegł, niszcząc obrazy, gdy nagle podłoga zaczęła się trząść, a ze ściany wyskoczyła macka. Dało się słyszeć ryk. Toa natychmiast zawrócił, wpadając w nowopowstały portal. Znowu zalało go światło, ale gdy zniknęło, zobaczył swoje dłonie i ziemię. Wrócił do rzeczywistości. A miecz znajdował się w jego zasięgu.

***

Psioniczka przy pomocy Ognistego wstała i nachyliła się nad powstającym Toa Dźwięków. Już miała mu wygarnąć, gdy on niezauważalnie dobył miecza i przebił ją na wylot. Zbliżył się do niej i wyszeptał na ucho:

- Wiem, że jest jeszcze wielu Toa takich, jak ty. Toa, którzy obliczyli sobie, że mogą drwić z przeznaczenia i z odwiecznych praw. Ale ja ich znajdę. Znajdę i wykażę błąd w ich rozumowaniu. Tym - Suvil przekręcił Krzyk. Psioniczce zaparło dech. Toa wyciągnął broń i skierował ją w stronę Toa Ognia. O dziwo, przemówił zupełnie spokojnie:

- Jeśli zaczniesz biec teraz, obiecuję, że nie będę cię gonił.

Toa ruszył natychmiast. Biegł przed siebie, nie zważając na nic. Biegł tak, aż dopadła go dźwiękowa kula wystrzelona przez Suvila i pogruchotała mu kręgosłup.

***

Toa wracał do wioski z Vouksem. Po drodze wziął zwłoki Le-Matoranina i dobił Toa Ognia. Jego towarzyszowi jadaczka nie zamykała się ani na chwilę.

- To było niesamowite! Jak skakałeś i rzucałeś tymi sztyletami, jakbyś walczył, ale nikogo nie było! Gdzie się tego nauczyłeś? Nauczysz mnie? Proszę! Ja też chcę być Toa! Nigdy żadnego nie spotkałem! No może, oprócz tamtej dwójki. A dlaczego byli źli? Czemu zabijali? Czemu ty ich zabiłeś? Nie mogłeś tego załatwić pokojowo? A gdyby było ich więcej, też byś ich zabił? Jak?

- Możesz. Się. Zamknąć?

- No dobra. Ale opowiesz mi potem...

***

Gdy dotarli, mieszkańcy wioski w błyskawicznym tempie zorganizowali przyjęcie na cześć swojego Bohatera. Podczas, gdy impreza się rozkręcała, Vouks wśród sporej grupki nieco już wstawionym ziomków opowiadał o dokonaniach Suvila, wyolbrzymiając je przy tym niemal trzykotnie. Sam głóny zainteresowany trzymał się na uboczy, odpoczywając i pijąc tylko okazyjnie. Wtedy podeszła do niego Ga-Matoranka. Ta, która przygotowała obiad.

- Czemu nie świętujesz? - spytała, dosiadając się do niego.

- A ty? - odparł Toa.

- Nieuważam zamordowania dwójki Toa za akt bohaterstwa, godny uwiecznienia pomnikiem.

- Dwójki Toa, którzy z zimną krwią wybili wieś, terroryzowali dwie następne i chcieli mnie zabić. Ej, pomnik?

- Tak, chcą ci postawić pomnik. I zrobić ten dzień twoim świętem.

Toa ze zdumienia otworzył szeroko oczy i napił się.

- Dlaczego ich zabiłeś? Nie dało się załatwić tego polubownie?

Toa pokręcił głową.

- Zło mieszka w bagnie. By je zniszczyć, trzeba do niego przyjść i się ubrudzić.

- A litość? Miłosierdzie?

- A czy zło ma litość? Albo miłosierdzie?

- Zwalczasz zło złem. Niszczysz zło, ale samemu się taki stajesz. Nie martwi cię to?

Toa spojrzał w oczy rozmówczyni.

- Trochę martwi. Niepokoję się, że w końcu stanę się bezmyślną maszyną do zabijania, mordującą bez mrugnięcia okiem. I że jakiś bohaterski Toa będzie starał się mnie pokonać. I zginie na marne.

- Nie jesteś bohaterem, Suvil. Jesteś mordercą.

Toa uniósł wzrok.

- Znałem kilku bohaterów. Teraz tylko ja wiem, gdzie są ich groby. I może tak. Może jestem mordercą - Toa wstał. - Ale póki walczę ze złem, powinnaś mi...

- Dziękować? - przerwała Matoranka. Toa ponownie usiadł.

- Uważasz, że jesteś dobry? - kontynuowała kucharka.

- Czasem sam nie wiem. Mimo wszystko, staram się. Raz jest łatwiej, raz jest trudniej.

- Co?

- Nie przekroczyć granicy.

- Rozumiem.

- Nie. Wcale nie rozumiesz. Jesteś na to zbyt ograniczona - pomyślał Toa.

- Boisz się śmierci? Albo czegokolwiek?

- Pewnie. Tylko głupiec lub szaleniec się nie boi.

- A ktoś odważny?

- Odważny człowiek pokonuje strach.

- A twój strach?

- Śmierć. Boję się śmierci. Tego, że nie będę już istniał. Tego, co będzie po śmierci. Jeśli w ogóle coś będzie. Tego, że nie wykonam swojego przeznaczenia, nim umrę. A przede wszystkim tego, że gdzieś na świecie jest ktoś, kto jest ode mnie lepszy i gdy dojdzie do naszego starcia, zabije mnie.

By nie dać Matorance dojść do słowa, Toa wstał i ruszył do domu Glaara, by się porządnie wyspać. I odpocząć od całej tej pieprzonej wioski.

***

Rano obudził go jakiś tumult na zewnątrz. Gdy wyjrzał przez okno, zobaczył jakieś zbiegowisko. Zaciekawiony, postanowił rozeznać się w sytuacji. Wziął miecz i zszedł na dół. Po drodze minął się z Ga-Matoranką; pewnie coś mówiła, ale jej nie słuchał. Na zewnątrz Matoranie otaczali jakiegoś przybysza. Gdy podszedł bliżej, ponad ich głowami uznał nieznajomego. Był to Toa Kamienia siedzący na Kikanalo, rozmawiający z Glaarem. Chcąc się popisać, Suvil cofnął się o kilka kroków, wziął rozbieg i przeskoczył nad wieśniakami, wykonując trzy salta w powietrzu, po czym wylądował na ugiętych nogach. Matoranie westchnęli z podziwem. Glaar przerwał rozmowę i powiedział:

- To jest Suvil. Tutejszy Toa.

- Wcale nie. Dziś wyjeżdżam i już nigdy, przenigdy nie wrócę.

- Aha - odezwał się przybysz, zsiadając z rumaka. - Bo widzisz, poszukuję Toa Psioniki. Słyszałem, że jedna kręci się w tych okolicach.

- To masz problem. Wczoraj ją zabiłem.

Suvil nie spodziewał się, że ktoś tak ciężki i wyglądający na powolnego może poruszać się tak szybko. Potem poczuł jak jakaś siła odrzuca go i jak leci ponad Matoranami. Nieco za długo. Moment po lądowaniu i pojawił się ból. Chciał wstać do walki z atakującym, ale nie mógł się ruszyć. Drugi Toa zaś nieco powolnie przeskoczył nad Matoranami i wylądował przed Suvilem. Już zabierał się do okładania bezbronnego, gdy został potraktowany wysokim ultradźwiękiem. Ogłuszenie pozbawiło go koncentracji i Toa Szeptu był wolny. Zerwał się na równe nogi i odrzucił przeciwnika falą dźwiękową, po czym wyciągnął miecz, a jego przeciwnik sięgnął po halabardę. Wbił ją w ziemię, a ta zaczęła się wybrzuszać w kierunku Suvila. Gdyby nie odskoczył, nadziałby się na kamienne kolce. Zniszczył je strumieniem dźwięku, ale Toa Kamienia przyzwał resztki gestem i po chwili posłał je przeciwnikowi. Suvil skierował miecz płazem przed siebie i zmielił kamyki na pył dźwiękową tarczą. Obaj zaczęli mierzyć się wzrokiem, aż w końcu Toa Dźwięków skoczył. Nagle jednak zwolnił i zaczął powoli opadać. Na tyle powoli, że Toa Kamienia zdążył uderzyć go w głowę, po czym zmienił grawitację Suvila i posłał go w pobliską chatę. Potem Matoranie zobaczyli, jak Toa przebija dach, a potem znowu spada. Wojownik spod żywiołu Kamienia wkroczył do chałupy, ale nagły atak przeciwnika wytrącił mu broń z ręki. On odpłacił tym samym, kopnięciem. Zaczęli się siłować. Po-Toa był silniejszy, ale Suvil był lepszy technicznie. Toa Szeptu właśnie zaczął dusić swojego przeciwnika, gdy powiedział:

- Mam na imię Suvil. A ty?

Toa Kamienia zatrzymał się.

- Eee... Nie wiem. Ale nazywają mnie Anazis. To po Thoudemu...

- Bezimienny. Wiem.

- Znasz Stary Thoudski?

- Tylko kilka słów.

- Dość! - zagrzmiał Glaar, który wraz ze strażnikami wkroczył do chaty. - Macie się stąd wynosić! Obaj! Natychmiast! Zrozumiano!?

Suvil bez słowa podniósł i schował miecz, po czym ruszył. Zatrzymał się obok Glaara i posłał mu groźne spojrzenie. Matoranin momentalnie stracił cały animusz i jakby się skurczył. Nie widziała mu się podróż na piechotę. Nagle tłumek się rozstąpił, by przepuścić Vouksa i Ga-Matorankę. Vouks trzymał za uzdę Kikanalo, a Matoranka miała jakąś torbę.

- To dla ciebie - powiedział Ta-Matoranin. Toa skinął głową i wsiadł na wierzchowca.

- To też. Jedzenie na drogę - dodała uśmiechnięta Matoranka.

Toa odwzajemnił uśmiech i spytał:

- A właściwie, jak masz na imię?

- Kuri, odparła rozmówczyni.

Wtedy podjechał do nich Anazis.

- To co, Suvil? Wspólna podróż?

Toa Szeptu skinął głową. I odjechali.

KONIEC

Advertisement